DEPRECHA STORY:
W ciemnym pokoju, gdzie za oknem noc, słychać mój oddech i muzykę tej chwili. Wiecie, jestem sentymentalnym draniem i myślę sobie, że przeszłość zawsze była (i jest), czymś, od czego nigdy się nie uwolnię. Słucham Lenny Valentino. Mam Trujące kwiaty i Otto Pilotto razem z Domem nauki wrażeń podciągnięte pod repeat. Dobra, po ludzku: znaczy się, że one się powtarzają, tak się da wieżę zaprogramować. Nieważne. Ogólnie jeszcze muszę stwierdzić, że ten sprzęcik to jedyny mechanizm, z którym sobie radzę. A niby zawsze było mówione, że grajki i komp to coś trudniejszego od wiertarki. A tej ostatniej to za nic bym nie obsłużył... Takie rzeczy nie są dla mnie. Moje miejsce jest tutaj, wśród smutnych piosenek. I powtarzając za Rojasem, też powiem, że to smutne piosenki są najpiękniejsze, nawet jeśli jeszcze tego nie wiecie. Dobra, ale do tematu...
W ciemnym pokoju, gdzie za oknem noc, słychać mój oddech i muzykę tej chwili. Ostatnio się zbliżyłem do różnych muzyk, różnych songów słuchałem, ale zawsze powracam do zespołu, którego nienawidzę najbardziej pod słońcem. Tak, chodzi o tych gnojów z Myslovitz. Do was mówię, Myszory, Artury i Lale! Przez was zacząłem robić tak durne rzeczy, jak pisanie tekstów na stronę, taką jak ta. Na przykład wczoraj wyglądam przez okno, patrząc w niebo o godzinie 23. Słońce wciąż nie chce się poddać i na wschodzie jest jeszcze różowo, ale powoli matka Noc zagarnia firmamenty, oblewa czarnym atramentem liście drzew, kumają żaby i powoli toczy swe ciemne wody kanał. Niby są chmury i powinien padać deszcz, ale nic się nie dzieje. Lekki wiatr porywa pojedyncze kępy traw i ziarna piasku. Na tle niebieskiego nieba pojawia się liść jesionu. Wiecie, jak wygląda liść jesionu? To jest łodyżka, z której po obu stronach wyrasta po cztery listki, a na szczycie jeden. I w moich oczach dzisiaj wygląda to jak kręgosłup i wychodzące z niego żebra.
A żebra nieba to liście jesionu
oddech jego jest wiatr
oczami setki gwiazd
palcami są komety spadające meteory
mięśnie zrobione są z chmur
żyły z błyskawic
a skóra... skóra to my
mowa jego jest z grzmotów i szumów
morza liści gniew szpaków i wron
psychodeliczny szept wśród włosów
z kropel anielskich łez
lubię, gdy anioły cierpią gdy
płaczą gdy ronią szare popiołowe łzy
demony plaż demony trawy okalają
mnie wietrzne pióra traw równiny
wydm i jak zwykle w nieskończoność
zmierza każdy mój wiersz
ścianą jest niebo
nie potrzebujemy tutaj okien
I nawet jeśli uznasz to za nic, to czułem silną potrzebę napisania tego wierszyka powiedzmy. Przepraszam, już nie będę więcej obrażał poezji. To ostatni raz. Nazwijmy to bohomazami mego umysłu. Podobne brzydkie obrazy towarzyszą niektórym piosenkom, jeśli to zauważyliście. Weźmy za przykład tego Otto Pilotto nawet. Kiedy leżę odprężony, mocno zatopiony w jakiejś fazie, nie wiem, chyba alfa, to wydaje mi się, że dźwięki są jogurtem naturalnym. Nieskazitelnie biały, na łyżeczce. Łyżeczka pełna bieli, takiej czystej i niezmąconej. I nawet jeżeli wzlecisz w górę i wpadniesz w chmurę kultur bakterii to nie przerwiesz jej ciągłości. Wbijesz się głęboko, miękko opadniesz... Całe niebo jest białe. Nie w taki sposób, w jaki biały jest śnieg. Śnieg jest zimny, mokry i szorstki, pełen ostrych grud. A ja potrzebuję czegoś miękkiego, potrzebuję plaży i drinka Caraibean Beach.( 1/4 białego rumu, 3/4 tymbark kokosowy + syrop cytrynowy + lód). Wszystko się kręci w płynne, gęste spirale, Otto szybuje w swoim małym, plastikowym samolociku napędzanym słonecznym śmigiełkiem. Kręci beczki, robi różne salta, wygina skrzydła, jest najlepszym pilotto jakiego znam, pewnie dlatego, że nie znam żadnego poza nim samym. Jest słodko i dobrze. Można zapomnieć o wszystkim i powoli zasypiam na miękkiej puchatej chmurce. Eteryka taka, nieuchwytność chwili.
Albo weźmy sobie Trujące kwiaty. Ta piosenka jest wściekle zielona, jak trujący bluszcz. Jestem pewien, że autorem tej piosenki jest ktoś z zapędami na schizofrenika. Wiecie - trujące kwiaty, trujące liście drzew, trujące krzewy, tak, nie zdajecie sobie z tego sprawy, ale wszystko tutaj może zatruć wasze dusze, odebrać im czucie w palcach, potem zaczniecie mieć halucynacje itd, itd... Kwiat z tej piosenki ma kształt ośmioramiennej rozgwiazdy. W jej sercu tkwi kula, z niej wytryskają wciąż potoki małych, czarnych gwiazdek, kosmatych i z ostrymi włoskami na sobie. Wyobrażacie sobie taką roślinę? Jeden wdech, jeden dotyk tych kosmatych pyłków i jesteście martwi. Ciało może i żyje, ale gdzieś głębiej te gwiazdki trwają w tobie jak smak w ustach po rozgryzieniu kulki ziela angielskiego. Zielono - czarny krajobraz i czujesz się obcy, wszystko kuje, a ty jesteś tu sam. Wszędzie rośliny, zimne, rośliny, które nigdy nie rozkwitają w pełni, zawsze kryją w sobie coś drapieżnego. Udają niewinne krzaki, gdy na nie spojrzysz, ale kiedy odwracasz wzrok toniesz natychmiast w powodzi pyłu, złotego kurzu wdzierającego się do przełyku i nosa. Śpisz... Śpisz i już nic nie wiesz, nie czujesz, kiedy ich korzenie zagnieżdżają się powoli w twoich ciele, nie czujesz, kiedy nowe, świeże pędy wylęgają się wypychając twoje żebra spod skóry, jak młody obcy... Brrr. Wyłączam tą muzykę.
Mogę słuchać już nawet Dezertera. Już nawet Analogs, czy Deadlock. Może mi się to zacząć podobać, bo jest to klimat z jakiego wyrosła Pidżama Porno, która mi leży. Leży mi, jest spoko, ale zawsze wracam do Myslovitz. Zawsze wracam do czegoś, w czymś się odnajduję.
Do jakiejś tam jednak poetyki i świata metafor, które każdy może interpretować jak chce. Każdy może je interpretować i podpisywać własnym nazwiskiem te teksty, których tak niełatwo jest się pozbyć z umysłu. Pamiętam, jak kupiłem sobie oryginał Sun Machine. Oczywiście, jak każdy chyba zacząłem od Dźwięku samotności. Nawet nie wiedziałem, jak to się nazywa, tylko wiedziałem, że Myslovitz. No, więc zgarnąłem kasę i poszedłem do empiku. Po prostu losowałem, mając nadzieję, że trafię na Dźwięk. I wybrałem Sun Machine. Było lato, wakacje i może dlatego. W domu puściłem i strasznie się zawiodłem. To było kompletnie nie to. Nic nie pasowało, słowa były niezrozumiałe, zbyt szybkie, cholera, co to za piosenki. Wyłączałem i rzuciłem płytę w kąt. Potem, gdy nastał październik, ciemniejsze dni jesiennej deprechy, przypadek sprawił, że znowu wrzuciełem Sun Machine. Nie miałem nic innego. I to był odlot. Po prostu zabrało mnie to, gdzieś w dal. To była chyba trzecia klasa gimnazjum. Potem już wykumałem i kupiłem Miłość w czasach popkultury. No, tam to już było coś. Choć też nie wszystko mi pasowało. Nie lubiłem np. Alexandra (sic!), czy nawet Zamiany. Wakacje dużo we mnie zmieniły i potem pokochałem tą płytkę, bo już naprawdę wszystko wtedy zrozumiałem. W tym czasie, tamtego lata, po prostu dowiedziałem się, czego mam szukać, do czego dążyć, kto mnie przygarnie. To było moje przebudzenie, jeżeli chcesz to jakoś nazwać. Potem kupiłem sobie kasetę Korovy. Byłem zachwycony, chociaż pisali, że to najsłabsza płyta zespołu. Ale jak najsłabsza to co jest najmocniejsze, zapytałem? No i niby Rozmyślania. Hm, uzbieram kasę i kupię. Ale wtedy mój kochany kundel (szalony igor, czy jak go zwać, ważne, że głupi szmaciarz i gnój) pogryzł moją Miłość. Normalnie się wybrzuszyła, moja Miłość, i nie miała już tego nadruku. Zlałem go, zabiłem, ale wciąż się ruszał. Była to zima i pamiętam telefon do pewnej rezydencji, gdzie podejrzewałem przebywają jakieś płyty Myslovitz. No i były. Spoko, teraz układ sił jest taki, że mam oryginały Sun Machiny i Korovy, ale pozostałe trzy to niestety okropne przegrywki z piratów. Tak, oto cała moja historia. Możecie odsunąć paznokcie od ust i przegryźć pop cornem. Ewentualnie skok do lodówki po mleczko. Oczywiście, wiem, że poza mną i jeszcze innymi poważnymi w miarę ludźmi, Myslovitz słuchają jakieś gówniary. Jestem pewien jednak, że nie czują tego, co ja. Serio, ten zespół wiele dla mnie znaczy. Zespół!, raczej piosenki. W ogóle taki na przykład Do utraty tchu. Przecież to jest dla mnie najgenialniejszy song. Nie wiem, czy kiedyś jeszcze spotkam coś, z czym będę się aż tak utożsamiał. Albo uczucia po Margaret (boskiej of coz), Aniele, nawet Scenariuszu. Wielki Błękit, tego utworu nawet nie pokalam żadnym ze swych brudnych zdań. Myszy i ludzie też są spoko. Jednak naprawdę Rozmyślania to najlepsza płyta. Znaczy pod względem całokształtu tekstów i muzyki. Żadnej innej płyty nie słucham tak od początku do końca. Choć nie bardzo lubię Gdzieś o 500 kroków stąd. W ogóle nie lubię ich pierwszych piosenek, rozpoczynających. Chłopcy też mnie drażnią. No, ale nie: bo Peggy Brown i Kobieta też zaczynają przecież, a są po prostu świetne. I nie wiem już, kiedy doczekam się gdzieś wersji Peggy zaśpiewanej na koncercie w Gdańsku 24 maja. Kurde, tam cała jedna zwrotka była zmieniona, inna od tej normalnej. A my, jak to poboczeni ludzie, zapamiętaliśmy tylko coś o kapturkach. Ech, ta dzisiejsza młodzież. Mają tak wyblakłe oczka i drą się, obrywają telefonami i dostają po żebra puderniczkami, osłaniają zapatrzone w Rojasa laski. Nie wiem, jak można dostawać aż takiego odpływa na jego widok. No, ale co ja mogę wiedzieć o Arturku, ulubieńcu masy dziewic, które tylko marzą o... Dobra, posuwał dalej się nie będę, bo chyba przewiduję tu jakieś lincze albo przynajmniej mocne wytykanie tak mentalne, jak fizyczne (to ostatnie to i tak mam gdzieś, nie wolno zapominać, że nieprzekupny jestem :>). Nie, ale tak na serio to naprawdę Rojka lubię. I jeszcze Przemka Myszora. Ja nie wiem, czemu ten koleś więcej nie śpiewa. Pocztówka nieźle mu wyszła z Korovy. Poza tym jego teksty są więcej niż zajebiste. Na przykład pełen podziw dla Czerwonego notesu. Pod wrażeniem się znajduję. Ale lubię w ogóle ten zespół. Tacy kolesie... Kurde, nie wiem jak określić. Po prostu czuję jakąś duchową bliskość z nimi. Zawsze będę wracał do nich, bo są najlepsi nawet jeżeli niektórzy mówią inaczej.
Tak samo ostatnio słucham Ścianki. Sopot - kurde, myślałem, że pośpiewają coś dobrego o jednym z moich ulubionych miejsc, a tu wersja instrumentalna mi się trafiła. Ale nie szkodzi, bo po pierwszym rozczarowaniu uznałem jakość gitarek i w ogóle warszatu. Białe wakacje też bardzo fajne. I teraz jakoś tak próbuję szukać płytki Ścianki. Albo Statek kosmiczny albo właśnie Wakacje. Cóż, trochę mi nie idzie, bo po pierwsze są niezbyt popularni jednak, a po drugie skutecznie hamuje odwieczny brak kasy na płyty. A nawet piratów nie ma za bardzo skąd brać. Gdybym miał szybkiego kompa, nawet z modemem, nie ze stałym, plus nagrywarka to bym sobie nagrał. A potem zastanowił nad oryginałem choćby ze sklepu netowego. Ale tak to nie będę kupował kota w worku. Miałbym zaufanie do takiego zespołu, jak Ścianka, ale wciąż zbyt mało ich słuchałem, żeby być na tyle pewnym siebie, żeby ich albumy losować sobie w sklepie z zamkniętymi oczami.
Też tak sobie ostatnio czytałem w Przekroju artykuł o Myslovitz. Pisali, z takim zarzutem: ... czy to jest właśnie droga tego zespoły do kariery? Czy dobrze jest wybrać artyzm zamiast komercji? cytat nie jest zbyt dokładny, bo gazeta mi przepadła, ale sens zachowałem. Nie wiem, dla mnie zawsze większą wartość stanowiła jednak sztuka, niż pieniądze, ale ja jestem pojebany. AAAAA, wciąż o tym zapominam. Na przykład myślałem wczoraj, że jestem świrem, że coś mi się wydaje. Otóż, po przeczytaniu felietonów Rojasa, zdecydowałem się przesłuchać coś z Velvet Underground. Trafiło na Who loves the sun? Nie wiem, jak wam to opisać, najlepiej sami sprawdźcie. To jest taki wesoły song: papapapa who loves the sun papapapa who loves... I wcale nie oczekujesz, że nagle wszystko się połamie, i wkroczy na sekundę lub trzy psychodelia prawdziwa. Ja musiałem sobie przewinąć, żeby utwierdzić się w swojej normalności. Ale muzyka powala. Dobry zespolik.
Trochę niedobrze czuję się olewając sopocki festiwal, ale aż tak żal mi nie jest. Pogoda paskudna jest, a i w ogóle jakoś tam plastikowo tam chyba jest teraz. Ale spoko, już na jarmarku kolejny koncert Myslovitz - 26 lipca. Do zobaczyska tam. Bez żadnych zakończeń idę trochę pożyć na mojej kanapie i w mojej nocy, na moim parapecie. Może napiszę jeszcze trochę bohomazów? I skatuję nimi wasze wrażliwe duszyczki? Hehe. Przecież tego się czytać nie da. Na listy osób, które uważają inaczej czekam z utęsknieniem. Utęsknieniem, które chyba nigdy nie ustanie.
Dla czepiaczy - nie, nie trzymam kompa na parapecie i nie piszę bohomazów od razu na klawierce. Najpierw bluzgam nimi w taki notes, w którym zapisuję sobie godziny, ile mi jeszcze pakietu zostało. Narty. Ścieżka dźwiękowa w tym momencie przeskoczyła łamiąc repeaty wszelkie. Muzyka nie zna barier, a przynajmniej wypadałoby w to wierzyć. Kurde, albo pisałem dziś poważnie albo mi się zdawało. Hm. Wiecie, że biorąc wszystkie sondaże i oficjalne statystyki to najwięcej poetów, pisarzy i ogólnie bawiących się słowami jest z Trójmiasta? Tak więc, nie załamuj się Knucio. Pochodzisz stąd, więc masz to we krwi. Wiem, jestem zły :D Dobrze mi z tym...
|